środa, 17 sierpnia 2011

Meksyk 2010


 MEXICO DF         
      I znaleźliśmy się w Meksyku, czwórka zupełnie obcych sobie ludzi..
Mieszkamy u Franco – couch surfing. Jego ojciec zaraz po naszym przyjeździe zagonił nas do słuchania historii o Meksyku. Na pierwszym miejscu oczywiście Cortes i Malinche. Ojciec Franco przedstawia nam swoją koncepcję oceny jej działania    nikogo nie zdradziła, do nikogo nie przynależała więzami bliskości. Matka sprzedała ją jako małą dziewczynkę, Indianie traktowali jak maszynę, bez uczuć i bliskości jakiejkolwiek. „To ona była zdradzana przez całe życie, przez tych, którzy powinni się byli nią opiekować. Dlatego kiedy zjawił się Cortes, przy którym poczuła że jest dla kogoś coś warta, jak mogła nie zrobić dla niego tego, co zrobiła? Nikt nie powinien jej winić” – odpowiednie przywitanie po prawie 20 godzinach podróży ;) 
            Wszędzie kurz, mój nos czerwony jak atrybut clowna… Franco wyszedł na miasto, łazienka paskudna i czuję się przeszczęśliwa..
Wiem już, że za dużo  rzeczy wpakowałam do plecaka, wiem że istotnych też nie zabrałam. Wiem, że będę obdarta i przemęczona i że w końcu zacznę przeklinać.. i to mnie najbardziej cieszy.
            Cieszę się, że tutaj jestem, mimo że ledwo oddycham i głodna jak pies siedzę zawinięta w koc.
 Czuję życie.

            Kolejny dzień w Mexico DF.
Najpierw pojechaliśmy do Muzeum Antropologicznego. Cztery godziny dreptania choć i tak pozostał pewien niedosyt, ale bariery językowej chęciami nie przeskoczę… wszystkie szczegółowe opisy eksponatów są tylko w języku hiszpańskim. A z moją znajomością tego języka, ograniczającą się do słów: putamadre, como estas, bien, me llamo Ania i jednego zdania me perro sempre pierde, nie bardzo mogłam rozwinąć intelektualnie swoje skrzydła.
            Następnie było Zocalo z katedrą, Palacio Nacionale i freskami Diego.
Zocalo zatłoczone jak diabli, wszędzie ludzie, sprzedawcy, Indianie i tłok policji. Ale policjanci mile łechcą moją typowo babską próżność: w końcu ktoś docenił moją jasną karnację i włosy J Na ulicy i w metrze uśmiechy i ciekawe spojrzenia panów. Miłe, można się poczuć królową.
            Wszystko tu jest inne, ten ogrom kolorów… niesamowite.
Odstałyśmy swoje z Anią w kolejce do Palacio, ale warto było: Diego Rivera i ten cudny, ogromny, gruby rudy kocur!!
            Słońce, uśmiechy gorąco, totalne zagubienie typowe dla turysty.. jest cudownie.

Nasza wyprawa do Coyoacan… Szukaliśmy muzeum Fridy i Trockiego… Przejechaliśmy połowę miasta tylko po to, żeby odkryć, że nasza stacja przesiadkowa, skąd mieliśmy dojechać do Coyoacan, jest częścią linii, która dopiero powstaje.. J
Ponownie metro i ponad godzinna jazda. W końcu docieramy do Coyoacan. Cejrowski mówił, że jest przepełnione zielenią… musiał oszukać…
Było już zbyt późno i ciemno na szukanie Fridy. Cudowny powrót do naszej dzielnicy, taksówkarz pytający przechodniów o drogę, wielka wyprawa do supermarketu. Dlaczego tutaj nigdzie nie ma kas fiskalnych?! J
Powrót do domu. Franco tradycyjnie odpicowany, koszula rozpięta, tors zawadiacko wystaje. Dzisiaj nie idzie na party, dzisiaj fiesta. Żubrówka wzięta za pazuchę i noc jest jego.
Daleko od wszystkiego, co mnie na co dzień obchodziło, czuję idealny spokój. Dobrze mi tutaj z tymi obcymi ludźmi i ogromnym katarem, stworzonym dzięki kanapie pamiętającej chyba jeszcze czasy rewolucji.
            Jak nie kochać tego miasta, kiedy co chwilę za drzwiami przejeżdża samochód z głośną wąsatą muzyką?

            Pobudka o 7, atak na sanktuarium w Guadalupe. Mam rodzinne zamówienie na medaliki, wypadałoby się wywiązać J W metrze jesteśmy tradycyjnie z Anią boginiami, zaczynam się przyzwyczajać do tego królewskiego traktowania i będzie problem z przestawieniem na polskie warunki… zostało jeszcze sporo czasu, więc póki co będę jeszcze korzystać.
Dzisiejsza wyprawa zaplanowana jest idealnie, solidnie i bardzo przemyślanie: najpierw północ, potem południe, z południa na środek etc.
W Guadalupe pięknie: niesamowite połączenie tańca tubylców z pomnikiem Jana Pawła II w tle. Ciekawe co na to szacowny Ojciec Dyrektor?
Bazylika krzywa, zapadająca się.. widok warty przejazdu 17 przystanków metrem.
Wspinamy się na wzgórze, gdzie zakwitły historyczne róże. Wrażenia zupełnie obdarte z jakiegokolwiek mistycyzmu, ze względu na tłumy ludzi, jednak sama świadomość postawienia stopy w tym miejscu jest czymś wyjątkowym.
Krzysiek tradycyjnie usiłuje nam robić zdjęcia, tradycyjnie wyglądamy jak partyzanci stojący przed okupantem.
            Podróż do pływających ogrodów… kolory, cisza, grube kocury… upatrzony przez nas młody sternik łódki… muskuły, ciemna karnacja, młodość…

          
       Po wczorajszej tequili, w trochę słabszej formie wstaliśmy o 6 – plan Teotihuacan. Na dworcu spotykamy po raz pierwszy „naszych”J Dwie Polki, które przyjechały tutaj prosto z Alaski.
            Teotihuacan początkowo nie robi na mnie wrażenia, spodziewałam się czegoś monumentalnego. Wspinamy się na Piramidę Księżyca. Stopnie są bardzo wysokie, zupełnie niedostosowane do moich krótkich nóg. Klnę i wspinam się. Po odzyskaniu oddechu (jednak na tej wysokości moja astma się bezczelnie odzywa), patrzę na Teotihuacan z góry – dostrzegam jego ogrom i mój wcześniejszy brak pokory wobec tego miejsca wstydliwie odchodzi daleko.
Z Piramidy Księżyca kusi nas wejście na Piramidę Słońca – jest mi trochę wstyd, bo mam poważne wątpliwości, czy uda mi się pokonać te stopnie, a z drugiej strony nie chcę pokazywać swojej słabości.
Schodów jest o wiele więcej niż na Księżycu, ale są o wiele łatwiejsze do wspinaczki.
Jestem na szczycie, język sięga mi do pasa, płuca ledwo funkcjonują, serce jak wariat wali. Tym razem ja byłam silniejsza od choroby. A na szczycie niesamowicie… panorama całego Teotihuanu. Wszędzie dookoła góry, błękitne niebo i to słońce… Czuję się królową życia. Ma się ochotę biec do krawędzi piramidy, skoczyć… tylko skrzydeł brakuje, żeby się utrzymać w powietrzu.
Jedna z tych chwil, kiedy dostajesz ogromnego kopa optymizmu i kiedy wiesz, że życie jest piękne.
Schodzimy na dół, uciekam od nich na chwilę i mam swój czas na plątanie się między kaktusami i dziwnymi wiewióro-szczurami.

            Po powrocie do Mexico City dajemy drugą szansę Cejrowskiemu i robimy kolejne podejście do Coyoacan. Trochę to trwa, zanim znajdujemy właściwą drogę, ale… wchodzę na plac główny i wiem, że to jest moje miejsce. Wygląda jak z bajki, wszystko tu jest leniwe, powolne i kolorowe. Oczu nie mogę oderwać od pary gejów, uczących małego szczeniaka rozpoznawania głosów i reagowania na polecenia.
            Powoli zaczynają wychodzić różnice między nami, małe spięcie się pojawia. Każdy z naszej grupy ma inne potrzeby.
Rozłączam się i jest idealnie. Do pewnych rzeczy niezbędna jest samotność.

            Powrót do domu, opowieści ojca Franco o Meksyku, wspomnienia Franco z wyprawy po Amazonce, różowe delfiny, 40 stopni mrozu w Kanadzie… co ja robiłam do tej pory? Dlaczego tak późno postanowiłam wyjechać? po jaką cholerę była mi ta głupia torebka prady, skoro mogłam za tę cenę kupić bilet dokądkolwiek?
Tyle czasu do nadrobienia, tylu ludzi do poznania i tyle opowieści do usłyszenia przede mną.
Jutro Taxo.
            Ostatni dzień w Mexico DF. Pobudka o 6. i walka z Franco o łazienkę… z mojej strony przegrana. Pakujemy rzeczy i z dobytkiem wyruszamy na dworzec. Plan: dzisiaj Taxo, nocą autobusem do Oaxaca.
            Ostatni raz kupujemy u naszej staruszki sok z pomarańczy w woreczku, ostatnie bułki z moje uwielbionej po stokroć pastelerii.
Metro żegna nas złośliwie – przez pół godziny nie możemy w ogóle wbić się do wagonu.  W końcu postanawiamy pojechać w przeciwną stronę do ostatniej stacji i mamy pusty wagon – dumni przeokrutnie, bośmy przechytrzyli maszynę. Okazuje się, że to jednak nie jest jej ostatnie słowo – trasę 20minutową przebywamy prawie w godzinę… zdolna bestia, charakter prawie jak u górali.
            Jedziemy do Taxo, miasta srebra – na miejscu tradycyjnie mam podkowę na twarzy – za dużo turystów, za dużo straganów.
Rozdzielamy się, bo znajduję ciekawe miejsce, które jest dosyć wysoko i nikt nie ma ochoty tam się wspinać. Mam w planie uciec od ludzi zwiedzających i wejść w zwykły teren Taxo. I już już dreptam sama, ale jednak dwójka decyduje się, że mój pomysł może być dobry.
Podejście jest naprawdę strome, ale z każdym metrem zmienia się klimat miasteczka. Rozwalone plackiem psy leżące gdziekolwiek, dzieciaki biegające z patykami, bezzębni starsi ludzie siedzący przed domami z gazetami w rękach, a my, gringos, jak te małpy wystawowe stanowimy dla nich atrakcję turystyczną.
Na każdej prostej, krzywej, długiej, krótkiej na nasze życie polują taksówki-garbusy. Jeżdżą jak dzikusy, ale bez żadnej wątpliwości to są najlepsi kierowcy świata. A że my jesteśmy zwierzyną łowną to trzeba nam skakać, uciekać, chować się w bramach, za drzewami etc. 
Wspinaczka trwa prawie godzinę i czuję, ze przeceniłam swoje siły. Znowu to samo: na tej wysokości, przy takiej ilości tlenu, moja choroba naprawdę daje popalić. Nie chcę spowalniać i robić przystanków, bo nienawidzę kiedy ktoś musi się do mnie dostosowywać. Płuca palą jak diabli.
            Widok ze szczytu wart jest tego wszystkiego. Co prawda, przez kilka minut słabo orientuję się w tym, co widzę, bo bardziej zastanawia mnie czy te płuca rozerwą mi skórę i wyskoczą czy może dzisiaj jeszcze nie.
Znowu mam ochotę zrobić to, co wczoraj na Piramidzie Słońca – skoczyć w dół, ale od wczoraj nic się nie zmieniło – dalej nie mam skrzydeł, a na samobójstwo jeszcze nie czas.
            Blond włosy i karnacja „córki mleczarza” ułatwiają życie. Dostaję rabaty na kupowane towary w zamian za pozowanie do zdjęć. Trudno się będzie w Polsce przestawić.

*
       Teraz jesteśmy na dworcu i czekamy na autobus do Oaxaca. Zostały nam dwie godziny.
Noc spędzona w autobusie, rano znowu plecak na plecy i kilometry.
Szczęśliwa.
MAZUNTE
 Wczoraj o 23 wsiedliśmy w bus, który wywiózł nas z Oaxaca do Mazunte. Na miejscu dziwnie, ciemno i nie mamy zielonego pojęcia gdzie mamy pójść… a ja coraz bardziej odczuwam czyjeś towarzystwo i chyba coraz bardziej potrzebuję samotności.
Wsiadamy do taksówki, zawozi nas na plażę. Jest nadal ciemno, czekamy na wschód słońca. Każdy wbity w drewniany „fotel”, zupełna cisza – chyba wszyscy jesteśmy już zmęczeni głosami innych.
            Nie lubię wschodów słońca nad jakąkolwiek wodą, są jakieś takie dziwne, płaskie?
Tutaj jest tak, że razem ze wschodem słońca  robi się nagle jasno, jakby ktoś wcisnął guzik z napisem „światło”, to samo się dzieje po zachodzie: kilka sekund i smolista ciemność.
Wschodzące słońce odsłoniło ocean i… skały… ogromne ilości skał, gór zalesionych. Wschód słońca jak w ukochanych górach… teraz dopiero doceniam.
Ostatni raz widziałam wschód słońca kilka lat temu z kimś, kogo już nie ma i wspomnienia wróciły. Cieszę się, że zostaniemy w tej wiosce na Święto Zmarłych – wiem, że podobałoby mu się tutaj.
            Wszędzie w Meksyku wałęsają się bezdomne psiaki… Mexico DF, Oaxaca, Taxo…są wszędzie. Zupełnie inna kultura i nie do końca potrafię się do tego przyzwyczaić. Z reguły są zaniedbane, skołtunione futro, poszarpane uszy, ale przeważnie widać po nich, że  przynajmniej nie głodują. Ale dzisiaj na plaży podbiegł do mnie właściwie nie pies, a jakiś cień tego zwierzęcia. Wychudzony okropnie, otwarte rany, muchy nie dające spokoju… i te oczy. Cały świat w oczach tego psa. Tyle mogłam zrobić, że chociaż przez chwilę poodganiałam natrętne owady, żeby spokojnie zasnął, kupiłam jedzenie i podałam wodę.
Szlag mnie trafia w takich sytuacjach: widziałam te durne spojrzenia karcące za zamówienie psu jedzenia w barze. Fakt, ze było cholernie drogie, ale to przecież tylko pieniądze. Nie jestem w stanie zrozumieć.

            Do końca dnia rzucanie się na fale, łażenie po skałach.
Jedno z lepszych miejsc to bar wegetariański Viva la Verde na plaży. Uroczy, wytatuowany stary surfem w roli barmana. Didgeridoo w tle, surfer w hamaku i zapach jego jonitów tłumiony kadzidełkami… warto znajdować takie miejsca.
            Mieszkamy w chatce krytej liśćmi palmowymi, żeby się do niej dostać z wioski albo  plaży trzeba pokonać ponad 200 stromych i ledwo trzymających się powierzchni schodów. Hamak w  środku i ocean pode mną. Raj.
 Im dłużej tu jestem, tym częściej nawiedzają mnie myśli, żeby zrezygnować z wszystkiego, co było wcześniej i zostać tutaj. Tak naprawdę w Polsce nic ważnego mnie nie trzyma, żaden związek się nie rozpadnie i nikomu krzywdy nie wyrządzę. Dać czasowi czas… zobaczę jak mną pokieruje. Zostanę teraz albo być może wrócę kiedyś na stałe.
Planujemy jutro zobaczyć jakąś zatokę  z żółwiami. Te wypady są organizowane głównie po to, żeby pokazać mieszkańcom, że więcej mogą zarobić zabierając tam ludzi i pokazując im  życie żółwi niż zabijając je i sprzedając ich mięso. Bo Mazunte, jeśli wierzyć naszemu gospodarzowi, powstało jakieś 50 lat temu, jako wioska poławiaczy żółwi. Powoli się to zmienia, świadomość ważności ochrony środowiska powoli u nich wzrasta.

Ten zabiedzony psiak nie może wyjść mi z głowy, co chwilę mam go przed oczami z tym jego pozbawionym futra ogonem merdającym i szalejącym jak mały helikopter. Poszukam go rano na plaży, a potem jakiegoś weterynarza, jeśli w ogóle jest. Nie wiem jakie są tutaj ceny za te usługi, najwyżej zrezygnuje z kilku planów. Może da się go jeszcze wyleczyć, a jeśli nie to niech się chociaż dłużej nie męczy. Dwa dni kupowania mu mięsa niewiele pomogą…
            Siedzę teraz na werandzie u naszego gospodarza, Emilio, byłego żołnierza z ogromną blizną na policzku – pozostałość po wojnie w Gwatemali. Przygotowuje jedzenie dla pary siedzącej tutaj ze mną, Niemca i Rosjanki świętujących swoją 10. rocznicę i zarazem 30 urodziny Ani. Dostałam do picia od Emilio dziwnie pachnący i obrzydliwie śmierdzący alkohol, żrący chyba bardziej niż denaturat.
Z każdym dniem coraz bardziej tutaj przyrastam…z każdym dniem coraz bardziej nie chcę wsiąść do samolotu powrotnego.

            Noc była straszna! Wyszło w końcu ze mnie małe przestraszone dziecko.
Siedzieliśmy z Emilio do późna. Piwo, ciepła noc, smolista ciemność, ocean i jakoś tak zeszło do późnej godziny. Po powrocie do cabanii niepotrzebnie zapaliłam światło – robale, jaszczurki i inne  niezidentyfikowane potwory. Wszystko wielkości mojej dłoni…wszystko na moich ubraniach i łóżku. I wszystko zdziwione moją obecnością i nie wykazujące w ogóle  zamiaru zabrania się stąd gdziekolwiek.
Śmieszna rzecz: miałam w oczach łzy ze strachu i bezradności. Wstyd przeokrutny – nie poobijane plecy, nie pozdzierana zewsząd skóra, nie zmęczenie, tylko owady… Wstyd tym większy, że po półgodzinnych oględzinach mojej moskiterii i łóżka, zawinęłam się jak mumia w śpiwór, ubrana niczym radziecki żołnierz w drodze na Syberię – wszystko to przy temperaturze ponad 25°C. Było mi tak gorąco, że nie było szans na sen, mogłam sobie o tym jedynie pomarzyć…i tylko to dreptanie małych nóżek potworów.
Wschód słońca wybawieniem – terroryści schowali się gdzieś w czeluściach naszego palmowego dachu.
            Pod prysznicem (łazienka oczywiście na otwartej przestrzeni i z dziurawymi drzwiami) na dzień dobry gdzieś tam w kącie zakamuflowany krab. Odezwało się serce „zbawcy przyrody”. Dobrze, że nas Emilio drapnął, kiedy z krabem w woreczku, razem z Betiną miałyśmy zamiar poświęcić się dla dobra świata i zejść po tych uroczych 200 schodach na plażę i życie mu uratować – krab okazał się być krabem górskim. Człowiek się przez całe życie uczy.

Obiad u freak guy’a w Viva la Verde. Fale w oceanie niemiłosierne. Bok i zadek porządnie pozdzierane, ale dla takich chwil wartoJ Kiedy woda przemagluje, przekoziołkuje ciało na wszystkie strony i wypluje po tym wszystkim na plażę jak starego orzecha. Cała radocha w sprawdzeniu czy ubranie jest jeszcze na tobie :D

MAZUNTE. Patrzę na ludzi – „nowych mieszkańców” – i widzę, że większość z nich chyba uciekła z normalnego świata, żeby się tutaj zaszyć i żyć z dala od wszystkiego. Pralnie „we wash with love”, dziewczyna piekąca w piekarni własne pomysły i tańcząca z psem za ladą, chłopaki porysowani na całym ciele i rzucający się z deskami na fale – można się w tym miejscu i ludziach zakochać. Mały raj – tylko te złośliwe robale nocne przypominają, że jeszcze nie jesteś w raju, że to cały czas rzeczywistość.

Popołudniem moja wyprawa w poszukiwaniu „naturalnego jacuzzi”, o którym mi wczoraj Emilio po kilku kieliszkach spirytusowego czegoś z wielkim ożywieniem opowiadał. Opis mam bardzo dokładny: „idziesz wysoko na wybrzeże, idziesz idziesz, patrz w dół, miedzy skalami będzie miejsce, gdzie wpada woda z oceanu. To tam.” Znajduję takich miejsc co najmniej 5 i żadne zachęcająco nie wygląda. Zejście do każdego z nich jest strome i właściwie trzeba się wieszać na skale.  I nie mam pewności, że to miejsce, które wybiorę będzie tym, o którym mówił, czy po prostu fale mną przełotają i rozwalą o skały.
Schodzę w dół, w ubezpieczeniu wykupionym przed wyjazdem mam zapewniony transport zwłok, więc mogę szaleć. Przypominam sobie swój mały lęk wysokości kiedy nagle po lewej stronie mam przepaść i skołtunione fale. Jest fajnie. Jakieś dwa metry od czegoś, co wytypowałam jako poszukiwane jacuzzi, nie mam już żadnej drogi zejścia. Wracam. Wracam i nie bardzo wiem jak wrócić.Bo teraz skały wydają się jakoś tak wyjątkowo płaskie i nie ma żadnego miejsca na dłoń. Jest też stado krabów. Obrzydliwe trolle.
W końcu wygramoliłam się ze zgrabnością godną ciężarnej słonicy.
Kolejne zejście też jest fajne – uciekam przed krokodylami. Moje ciało w ogóle nie przypomina kobiecego – jest poobijane jak u małego chłopca po pierwszej walce z silniejszym, ale mimo wszystko dalej jest pięknie i nie rezygnuję.
I znajduję jacuzzi! Przynajmniej tak mi się wydaje. Zejście jest jeszcze gorsze niż te poprzednie, ale warte poobijania. Woda rzuca na wszystkie strony, szum niesamowity ten widok kiedy spojrzysz w górę: zewsząd skały i zero, zero ludzi.

            Noc spędzona na oglądaniu filmów Burtona w małym miejscowym barze. Barmanka paląca jointy, jak każdy tutaj – i częstująca czekoladowymi trupimi czaszkami z okazji dnia zmarłych. Zewsząd otaczający optymizm i niesamowita miłość życia.

Psiaka wczorajszego nigdzie nie widać, jedzenie ląduje w pyskach psów Emilio.

SAN CRISTOBAL DE LAS CASAS

            Od rana jesteśmy w San Cristobal de las Casas, noc spędzona w autobusie z małymi przygodami – autobus przed nami został zaatakowany przez Zapatystów, więc nasz kierowca zatrzymuje się i odczekujemy kilka godzin do wschodu słońca.
San Cristobal podobno piękny. Jeszcze nie potrafię się przestawić, cały czas Mazunte w głowie. Wczoraj na pożegnanie freak guy zrobił nam ogromne tortas potwory. Fale, skały i ci ludzie…


            Siedzimy na dworcu, czekamy na autobus do Palenque. Jest 20, przed chwilą zjedliśmy typowo polską kolację turystyczną – kanapki z majonezem i kukurydzą. Przez dobre pół godziny byliśmy główną atrakcją dla miejscowych. Ale co zrobić, jeśli we wszystkich lokalach, do których zajrzeliśmy nie było nic bezmięsnego?  Dyskryminacja żywieniowa dosięga nas po raz pierwszy.
            Rano opuściliśmy wreszcie San Cristobal, z planem dotarcia do Comican i dalej do parku narodowego z jeziorami. Jazda z przygodami, deszcz nie opuszcza nas przez cały dzień, miejscowi śmieją się z nas, kiedy słyszą gdzie chcemy jechać w taka pogodę.
Pierwszy raz spotykam się  z typowymi polskimi zapachami, zapamiętanymi z komunikacji miejskiej. Strasznie. Pożyczona od Betiny Agata Christie ratuje mój żołądek. Zajmuję się morderstwem i zapominam o zapachu. 3 godziny spędzone w zabójczych oparach. Wysiadamy ewidentnie pod wpływem środków odurzających. Dziękujemy, nieznajomy panie w cowboyskim kapeluszu, za nutę ojczyzny.
W Comican znowu z przygodami szukamy transportu do jezior. Mandarynki, mandarynki są wszędzie…
            Miejsce jest niesamowite. Połączenie gór, lasów, skał, wody i smętnej pogody. Czuję już trochę zmęczenie i z tego powodu jestem dzisiaj w nastroju „nieprzysiadalnym”, więc ten krajobraz jest idealny. Jakby ktoś wrzucił cię prosto do utworów Poego – mgły przybierające ludzkie kształty, szepty niezrozumiałe, powyginane konary… Trzeba cos takiego zobaczyć w taką pogodę, „szare” krajobrazy też są piękne i czas się zatrzymuje.
           
Znowu widzę wygłodzone psy…znowu karcące i ironiczne spojrzenia przy kupowaniu jedzenia dla nich. Każdy z tych psiaków garnie się do przytulania, oczy podobne do tego z Mazunte…
            Wracając znajdujemy typowo prowincjonalny cmentarz. Groby rozsiane w lesie, wszystkie kolorowe, magiczne. Małe zaklęte miasteczko. Niesamowity widok.
A potem bieg z plecakami za odjeżdżającym coniunctivusem.


PALENQUE
Znowu siedzimy na dworcu. Jest północ, autobus opóźniony o kilka godzin. Zmęczenie dokucza. Nie bardzo znajduję siły na noszenie plecaka, brak prysznica tez robi swoje. Jestem cholernie głodna i zmęczona. Wszędzie sprzedają mięso, na słodkie bułki i banany już nie mogę patrzeć. Spore problemy z nogami. Cale są posiekane od owadów i nic nie chce się goić.
            Dzisiaj były w planie riuny miasta Majów w dżungli – równiutkie piramidy, schodki i przystrzyżone trawniki. Zona turistica. Na Chitchen Itza na pewno nikt mnie już nie namówi.
Zboczyłyśmy z Betiną z głównej ścieżki. Napis: no pasar. Ruiny niesamowite, porośnięte zielenią. Wszystko tu żyje. Nie ma śladu cementu. Ogromne drzewa, mech, wilgoć, lniany…Tarzan się nie zjawia, za to w drodze powrotnej słychać ryczenie jakiegoś zwierzęcia. W jednej chwili blada twarz i zatrzymanie krążenia krwi w organizmie. Daleko od szlaku głównego i przerażenie w oczach, a ryczenie nie oddala się. Wycofujemy się i szukamy jakiegokolwiek zasłoniętego miejsca. Nie pamiętam kiedy ostatni raz miałam nogi jak z waty, ale nigdy w życiu tak się nie bałam. Śmieszny kijek w ręce do obrony – jamnik by się nie wystraszył. I bardzo mądry plan ucieczki: w głąb dżungli, byle dalej od ryku…
dochodzącego z głośników przy głównej trasie – atrakcja turystyczna. Popłakane ze śmiechu, ale drżenie kolan przez kolejne pół godziny nie mija. Do końca grzecznie trzymamy się trasy.



Aqua Azul.
Spotykamy Polaków. Zona turistica. Szukamy miejsca z mniejszą ilością ludzi. Wodospady niesamowite, niepotrzebna ingerencja pracy człowieka.
Zona turistica wyzbyta dzikości.

Idąc w górę wodospadów po kilku kilometrach pojawia się wioska tutejszych mieszkańców, wydeptane zwykłe gliniane ścieżki, widok tubylców piorących i kąpiących się w rzece, kolejni przeprawiają się przez nią dziwnym domko-mostem zawieszonym i przeciąganym na linie.
Kolibry, szum wody, dalekie odgłosy dżungli…wszystko to szybko przenika do wnętrza człowieka, czas się zatrzymuje, traci się poczucie miejsca i czegokolwiek…
Dźwięk gwizdka – opuszczono zona turistica. Trzeba wracać i pozostaje tylko klnąć w duchu za tę durną jasną karnację i wygląd Europejczyka, zamykające często możliwości oglądania najciekawszych miejsc, ze względu na bezpieczeństwo. Bo banditos ponoc czyhają.
            Znowu głodne psy. Wszędzie ich pełno i cały czas nie mogę się przyzwyczaić.

Chciałabym położyć się spać do łóżka i chociaż jeden dzień solidnie odpocząć. Organizm się już trochę buntuje. Głosy i dźwięki słyszę z podwójnym natężeniem, rozdrażnienie. I Mazunte w głowie.


CAMPECHE
Czas się powoli kończy.
Miasto kolorów, ulic bez nazw i bębniarzy. W Campeche łamię się po raz pierwszy i biegnę do Mc Donald’s po frytki i cole. Jestem raju!
Wieczorem zaglądamy do małej knajpki, zaraz przy Zatoce Meksykańskiej. Prócz nas i obsługi nie ma nikogo. „Zespół” gra tylko dla nas. Klimat jak na typowym polskim weselu. Złote zęby, trąbki, kolorowe marynarki…cudnie.
Późny wieczór spędzony na małym zocalo, w tle bębny, Indianie i piwo Sol.

Śniadanie na dachu hostelu, widzisz budzący się dzień i ludzi do życia.  
Tak, życie jest piękne.



VALLADOLID
            Po raz kolejny przewodnik swoje a życie swoje. Wczoraj w południe przyjechaliśmy  do Meridy. Nie planowaliśmy noclegu, o 18 mieliśmy pojechać do Valladolid. Tyle się nasłuchaliśmy i naczytaliśmy pozytywnych rzeczy o Meridzie, że przesunęliśmy wyjazd i kupiliśmy bilet na autobus o północy. Błąd J Merida nic specjalnego. Stolica stanu Yucatan, ale w porównaniu do innych miasteczek trochę jakby zaniedbana, a i budynki też nie powalają.
Wieczorem zocalo ożyło. Występy, budy, stragany, można tez popatrzeć na gwiazdy za pieniądze. Zona turistica.
            Potem sen na ławce dworcowej, 3 godziny w autobusie i znowu ławka na dworcu.
Błąkanie o świcie po miasteczku i w końcu hostel. Dla mnie jest prawie jak w raju: kolonialny dom, na uboczu, pełno zieleni, hamaki, gospodarz wariat i dwa chihuahua: Bobby i Kalugin.
W planie był jeden nocleg, moje będą 2 albo 3. Na koniec Tulum i żegnaj Meksyk.




VALLADOLD
Leniwy dzień, hamak słońce, psy i mój ukochany Tom z Waszyngtonu ze swoimi opowieściami. Uroczy chłopiec, mały jak ja, wytatuowany z góry na dół – każdy rysunek robi w nowym miejscu, do którego przyjeżdża. Piękny widok, kiedy te jego bezczelne oczy robią się wielkie jak pięciozłotówki i kiedy zaczyna to swoje „listen, Ania, listen…” a potem przed moimi oczami obrazy miejsc, w których był.
            Miesiąc spędzony tutaj pozwolił tylko na to, żeby rozkochać się w tym kraju kontrastów. Ciężko będzie wrócić, tym bardziej że tak naprawdę w Polsce nic ważnego nie czeka. Ciężko będzie zostawić za sobą ciężar plecaka, obite ciało i niedospane noce w podróży.

Spotkaliśmy dzisiaj na zocalo dwójkę Polaków. Para emerytów o niesamowitej energii życiowej i pasji podróżowania. Co roku spędzają 3 miesiące w podróży – w tym roku Meksyk i Kuba.
To właśnie ludzie spotkani po drodze, na dworcach, w autobusach, hostelach zaskoczyli najbardziej. Ludzie kochający życie, nie przedmioty. Powoli zapominałam, że tacy jeszcze istnieją. Można wszystko zostawić i uczyć się salsy.
To niewyobrażalnie dużo przez pełny miesiąc czuć się szczęśliwą. Szczęście samo w sobie, nie wymagające drugiej osoby obok. O takie jest najtrudniej.

Tom bez przerwy powtarzał:  Ania, just breath.


TULUM
            Od wczoraj jesteśmy w Tulum. Zupełna zona turistica, wszędzie pełno grubych amerykańskich turystów w durnych czapeczkach z napisem Cancun i na każdym kroku stragany ze śmiesznymi cenami. Yucatan. Dalej, w stronę Cancun, może być już tylko gorzej, dlatego decydujemy się zostać tutaj na te kilka nocy przed wylotem.

Po zagłębieniu się w lokalne uliczki, Tulum już nie jest takie złe. Można się doszukać klimatu wcześniejszych miasteczek. Tyle, że trzeba przedreptać kilka dobrych kilometrów żeby dotrzeć w te miejsca, ale naprawdę warto.
Miejscowy cmentarz, skały na opuszczonych dzikich plażach, turkusowa woda Morza Karaibskiego – są tu piękne miejsca warte obejrzenia. Chociaż mnie jednak co do Tulum zniechęca mimo wszystko fakt, że kilkadziesiąt minut dalej są cepelie i amerykańskie lokale.
Przywykłam chyba już do dziczy i zdecydowanie bardziej wolę robale i prysznic z rurki niż to, co tutaj spotkałam. Hostel, tak bardzo polecany dla backpacerów, bardziej przypomina tani punkt spotkań dla Angoli. Zero klimatu, za dużo formalizacji…karta magnetyczna do pokoju, wydruk z nazwiskiem do łóżka przypięty. Jego jedyny plus to dobra mocna muzyka, która cały czas gdzieś tam w tle pobrzmiewa.


TULUM
Ostatnia noc w Meksyku, a ja prawdopodobnie mam udar słoneczny. Czuje się jakbym była na haju. Wesoło. Ale wiem, że w samolotach będzie tragedia.
Tulum przy bliższym poznaniu swoich zaułków daje się polubić. Niesamowity cmentarz schowany w dalekich uliczkach. Kolorowe małe miasteczko. Właściwie nie widać napisów z informacją, kto jest pochowany. Małe, barwne domki z wieżyczkami, drzwiczkami. Niektóre pokryte kafelkami. Róże, błękity, pomarańcze, zielenie… i wszędzie jeszcze pozostałości po Święcie Zmarłych: butelki coca-coli, rozmiękczone papierosy. Znalazłam też batonik, ale mrówki, szelmy, przywłaszczyły go sobie przede mną.
Będzie tego wszystkiego bardzo mocno brakowało. Kraj jest niesamowity, nawet ten znienawidzony przeze mnie San Cristobal będzie dobrze wspominany. Nie wspomnę już o bieganinie po stromych i zakręconych uliczkach Taxo, w ramach ucieczki przed garbusami-mordercami. Oaxaca i ten uroczy Indianin targający mnie do tańca, którego już być nie mogło… Mexico DF z Franco na czele, wyplute płuca na Piramidzie Słońca i Mazunte…moje Mazunte. Oby obrazy tego wszystkiego zostały wyraźne jak najdłużej.
Wracam do domu, do przyzwoitych rozmiarów owadów, do łóżka bez moskiterii, do ciepłej wody i śniegu.
Ogromny kop optymizmu… „Jeśli Raj wygląda tak, jak Mazunte, to musi tam być pieknie…”

Przetrwać tylko tę noc, bo organizm coraz bardziej szaleje. Nie może być normalnego powrotu, nie może.


 Lotnisko Mexico DF. 
Moja przygoda z tym krajem dobiegła końca. Wczorajsze podejrzenia co do udaru słonecznego sprawdziły się…Cała noc spędzona na bieganiu między łóżkiem i łazienką. Czuje solidny brak płynów i wiem ze przydałaby się kroplówka. Ale może to i lepiej, że tak to się wszystko kończy: nie myślę o wyjeździe i o tym, co zostawiam za sobą, tylko obserwuję ruchy w żołądku i sprawdzam, czy nie musze biec do łazienki poza tym zamiast opychać się słodyczami, jak było w planie, pół godziny walczę z bułką.
Zabawne to wszystko, mimo że umieram.

Lotnisko Paryż
Meksyk widziany z góry nocą…niewyobrażalne piękno. Zocalo, oświetlone kolorami Palacio Nacionale i katedra. Wszędzie niewyobrażalna radość życia, nawet u tych najuboższych. Zewsząd uśmiechy, z każdej strony pomoc oferowana, nawet jeśli nie wiesz jak o nią poprosić.
Lotnisko w Paryżu, spotykam grupy Polaków, przeważnie z brzuszkami i naburmuszonymi twarzami: „wiesz co, jestem w szoku z tymi miejscami, jak nas mogli tak posadzić?!”
Diametralna różnica. Prada i Burberry na ciele i zero uśmiechu. Będzie brakowało „niecywilizowanych” Meksykańczyków. Cześć Polska.